niedziela, 8 września 2013

#6

Siedząc przy biurku i sącząc zimną, chemicznie słodką herbatę Anabelle zastanawiała się jakim cudem czas tak szybko płynie. Znikały wspomnienia na rzecz innych,a wszystko topiło się w herbacie. Mimowolnie łzy powoli zaczęły kapać z jej oczu do prawie już pustego kubka. Wpadały jak groszki, jedna po drugiej.
Stosując się do zaleceń Doktorka - Profesorka, wyjęła z szuflady ze skarpetkami male zawiniątko. Wyciągnęła z niego blistr różowych pigułek i połknęła 4 popijając ich gorzki smak lekko słoną herbatą. W pokoju paliło się kadzidełko o zapachu paczuli i smugi dymu układały się w powietrzu tworząc niesamowicie powikłane wzory. Zapach koił smutki, jednak dopiero hydroxyzyna pozwoliła jej odprężyć się całkowicie. Z głośników płynęła indyjska muzyka pełna dzwonków i fletu.
Czekał ją kolejny poniedziałek. Jakoś nie miała nic specjalnie do poniedziałków, były to po prostu początki tygodnia, dni po niedzieli. Była przygotowana do wszystkich lekcji i dlatego pochłonął ją jej własny umysł. Stan melancholii potrafił być groźny dla niej, bo niewinnie mógł przeistoczyć w coś bardziej niebezpiecznego.
Kiedy poczuła, że substancja powoli rozluźnia napięcie w jej mięśniach oddała się w jej objęcia. Uwielbiała wszelkie substancje. Wsłuchiwała się w muzykę, zanurzyła się w kadzidle po uszy i miała pełen obraz synestezji. Czuła i słyszała wzrokiem, a zapach słyszała bardzo wyraźnie. Nie było to dziwne, było to cudowne. Tyle synonimów niezrozumiale kołatało jej się po głowie, ale żadnen nie pasował precyzyjnie do stanu, którym chciała wyrazić siebie.
Przymknęła oczy i starała się delikatnie skojarzyć nimi kształty zapachu dookoła. Fraktale pojawiały się jeden po drugim. Wiedziała, że to nie hydroksyzyna tylko jej przewrażliwony umysł tak reaguje. Równie dobrze mogła wziąć pastylkę z glukozą. Efekt placebo potrafił zastąpić normy wypracowane przez regularne zażywanie psychodelików. Poza tym nie mogła za dużo wziąć, bo jutro czekał ją wczesny poranek do szkoły. Przełączyła playlistę. Pierwszym utworem było Plauge od Crystal Castles. Piosenka otoczyła i objęła ją. Czując śpiew kobiety w sobie uniosła dłonie i przeciągnęła nimi po swoich udach. Gęsia skórka i dreszcze na plecach. Czuła ciarki z powodu otoczenia. Rzadko umiała tego doświadczyć.
Przesiedziała tak dłuższą chwilę czasu. Potem kładąc się spać, zastanawiała się co u V.

Vivianne siedziała sama w domu. Czuła się dziwnie, ponieważ dopiero co zaczął się nowy rok szkoly, a ona już powoli popadała w rutynę. Wstawała, ogarniała się, szła do szkoły, była w szkole, wracała ze szkoły, spotykała się z kimś i z powrotem szła spać. Wystarczyło kilka dni więcej niż tydzień i już monotonia dni wróciła. Spotykała się regularnie z Anabelle i jak się udawało była z nimi również Maxime, czyli ich wspólna ukochana, słodziutka przyjaciółka. Nawiązując do synestezji doświadczonych przez Anabelle, Maxi kojarzyła się wszystkim z ciepłem, słodzyczą, czekoladą, promiennością i czystym uczuciem. Wywoływała uśmiech na twarzy ludzi samą swoją obecnością. Vivianne myśląc o tym uśmiechnęła się mimowoli czując na sobie dobroczynne działanie przyjaciółki. Jednak nawet jej wewnętrza energia nie była w stanie zmienić paru sprawy, które były dość bolesne. Vivianne budziła się co rano z myślą, że w szkole zobaczy Corinne.. W szkole unikała jej spojrzenia, bała się kontaktu wzrokowego, a jednocześnie stojąc niedaleko niej pragnęła być jeszcze bliżej. Nawet nie chodziło o fizyczny byt, chodziło o psychikę. Czyli najtrudniejszą ze wszystkich trudnych spraw.
Leżąc w łóżku, sama w domu popijała zieloną herbatę z filiżanki i paliła slima marlboro. Myślała o tym, jak przetrwa ten rok. Kolejny rok w otoczeniu Corinne, a jednak tak daleko od niej. Ona zawsze wyluzowana, wychillowana, nigdy nie odczuwała skrępowania, była wyjątkowo szczera i autentyczna. Biło od niej akceptacją stanu rzeczy i zrozumieniem, niezależnie od sytuacji. To właśnie Vivianne w niej.. lubiła. Trudno jest napisać kochała, bo przecież to jednak dość mocne słowo. Może i kochała w niej te wszystkie rzeczy. Bo każda pojedynczo nic nie znaczyła, ale połączone razem tworzyły najcudowniejszą osobę na świecie.
Paznokcie w kolorze sinofioletowym w ciemnym pokoju kontrastowały z trupiobladymi dłoniami Vivianne. Uniosła filiżankę i przechyliła ją w stronę wąskich warg. Pociągnęła łyk napawając się delikatnym smakiem herbaty. Lubiła się relaksować w swoim pokoju. Chociaż momentami przerodzało się to w tortury, bo potrafiła godzinami siedzieć i mysleć o Corinne. Próbowała dogłębnie rozszyfrować to, co do niej czuła. Zastanawiała się jak bardzo można kogoś kochać. Zastanawiało ją wiele rzeczy. Miała tyle pytań. Ale wiedziała, że na większośc z nich nawet Corinne nie będzie znała odpowiedzi. Były zbyt zagmatwane, zbyt egzystencjonalne. Symbolizm z środku pytanie odbierał rozmówcy wątek i nie można było się skoncentrować na jednej rzeczy, ponieważ w każdym aspekcie, pytanie skupiało się na wielu rzeczach wymagających rozszerzenia. Poza tym nie były precyzyjne, dośc ogólne, jednym słowem trudne.
Na szczęście Vivianne nie wybierała się na filozofię, ani żadnen szanujący się kierunek studiów dla myślicieli.

Następnego dnia budzik zadzwonił wcześniej niż zwykle. Dziewczyna wstała i szybko wybrała się na mały jogging dla zdrowia. Była moda w Paryżu na dbanie o zdrowie, więc nawet zaciekli palacze tytoniu biegali rano lub wieczorem by zachować choć minimum formy. Kiedy zakończyła mały wysiłek fizyczny, ubrała się, pomalowała, zjadła lekkie śniadanie - jogurt ze świeżymi owocami leśnymi i muesli. Wyszła z domu do szkoły.
 - Czas rozpocząć nowy dzień tego samego - powiedziała do siebie i uśmiechnęła się smutno do przechodzącego obok chłopca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz